poniedziałek, 20 lutego 2017

Niemiecki + istota wszechrzeczy = schabowe



Siedzę na niemieckim i zastanawiam się, o czym napisać na blogu. Od tej myśli całkiem luźno przechodzę do zastanawiania się nad sensem życia. Zaczęło się od określania podwalin człowieczeństwa i godności, rozpoznawania granic między odwagą a głupotą, przechodząc do głębokiej jak na warunki, w których siedzę, analizy sytuacji społeczno-gospodarczej każdego kraju UE, by na koniec zdecydować, że muszę kupić tłuczek i zrobić schabowe.

Nie to, że niemiecki mnie nie interesuje.
Lekcje są całkiem fajne, choć przyznaję, że nie tego się spodziewałam.
Idziesz do INSTYTUTU Goethe(go) gdzie będziesz uczestniczył w kursie ZAAWANSOWANEGO niemieckiego, więc oczyma wyobraźni widzisz nadchodzący profesjonalizm i wysoką jakość, jaka zawsze wiąże się ze słowem INSTYTUT. Instytut, to miejsce, do którego nie chodzi się na codzień. Ma wydźwięk tak bardzo ąę, że jakby już nadszedł odgórny nakaz pójścia tam (jeśli chodzi o instytuty to zapewne sam prezydent takie wydaje), to naturalnym odruchem byłoby wybranie się na miasto żeby kupić odpowiedni garniak/suknie, najlepiej z poradnikiem sawuar wiwru w gratisie.

Także idziesz do tego instytutu, gdzie oczyma wyobraźni widzisz nadchodzący profesjonalizm i wysoką jakość, jaka zawsze wiąże się ze słowem INSTYTUT, tym bardziej, gdy w nazwie zaraz po nim następuje niemieckie słowo powszechnie rozpoznawalne. Chociażby małym echem, ale jednak, jak twarz jakiegoś randomowego człowieka, która rzuca Ci „cześć” na mieście, a Ty potem 3 dni myślisz, skąd go znasz, bo wiesz, że skądś. Że gdzieś już on był, tylko otoczki nie pamiętasz. Tak i ten Goethe, większość coś tam powie, że no był taki, nooo był, hmm taki znany ten... No... Polityk? Muzyk? Pisarz? Nieważne, ważne, że znany! Że był i że Większość ma tego świadomość.

Także idziesz do tego Instytutu z jakimś znanym Niemcem w nazwie, by uczyć się języka znienawidzonego przez wspomnianą Większość, pewnie z różnych powodów – dla jednych będzie to historia, dla innych będzie to argument typu „bo trudny”, dla kogoś będzie to język raczej zbędny, bo przecież, że angielski, a reszta użyje nieśmiertelnego powodu, podając niedostatecznie ładne brzmienie Schmetterlinga, jako miecz ucinający pytania typu „czemu nie lubisz niemieckiego”.

Także idziesz do tego instytutu, gdzie oczyma wyobraźni widzisz nadchodzący profesjonalizm i wysoką jakość, jaka zawsze wiąże się ze słowem INSTYTUT, tym bardziej, że zaraz po nim w nazwie występuje jakiś ogólnie znany Niemiec, by uczyć się języka znienawidzonego przez Większość i to jeszcze na poziomie zaawansowanym. Naturalnym jest więc, że spodziewasz się mieszanki masakry i lepszego świata, takie ĄĘ z doczepioną Kurwą, czego uosobieniem będzie zapewne Twój przyszły nauczyciel, hardy Niemiec w mercedesie i z bratwurstem w dłoni, tak bardzo nativ niemiecki, że wystarczy byś zamknął jedno oko a zobaczysz siebie, jak wychodzisz z Oktoberfest i wstępujesz po kebaba, gdzie przy zamówieniu używasz zwrotu MIT ALLEM conajmniej tak swobodnie, jak dłubiesz w nosie będąc pewnym, że nikt nie widzi.

Także idziesz do tego Instytutu, oczekując tego wszystkiego, a tam... Cóż. Nazwijmy to lekkim rozminięciem się rzeczywistości z wyobrażeniemi. Ku mojemu zdziwieniu, budynek niosiący miano Instytutu nie ma w sobie nic z ąę. Hardego Niemca też nie ma. Lekcje prowadzi prawdziwa, wielopokoleniowa, mówiąca SZ jak widzi X, Maltanka. Pierwsze 20 minut pierwszej lekcji byłam w szoku, ponieważ oto okazało się, że przede mną stoi człowieczy odpowiednik syntezatora mowy Ivona. Szok na chwilę wzmocnił się, gdy reszta moich nowych maltańskich przyjaciół zaczęła używać niemieckich słów intonacją zaskakującą, jakby każda sylaba była osobnym słowem. A więc to tak! To tak Maltańce mówią po niemiecku. Jak Ivona. Jedna z nich nawet śmiejąc się oddziela sylaby od siebie.

Nie mogłam się opanować. Głównie dlatego, że przypomniało mi to zabawy z moimi współlokatorami, tak dojrzałe jak... jak dojrzałe bywają zabawy ze współlokatorami na studiach, kiedy to właśnie prowadziliśmy rozmowę wyłącznie za pomocą Ivony. Wiecie, każdy w swoim pokoju, głośniki na full, a Ivona odwalała całą robotę. Na bank wiecie o czym mówię (?). Przyznam, że nadal mnie to śmieszy.

Także jestem w Instytucie, siedzę na niemieckim i otoczona komputerami z wklejonym tekstem w Ivonę zastanawiam się, co napisać na blogu. Po mimowolnym przeanalizowaniu znaczenia istoty ludzkiej we Wszechświecie i spędzenia kilku minut nad niemożnością ogarnięcia tego, W CZYM kosmos się rozszerza, zakończyłam mój pobyt na niemieckim jednym ważnym postanowieniem - muszę kupić tłuczek. Czasami tak mnie niespodziewanie nachodzi słowiańska natura, że muszę szybko wszystko rzucić i iść tłuc wieprzowinę, ubijać masło, wydoić krowę albo chociaż umyć kany. 

A więc schabowe na obiad.




Na Malcie

2 komentarze:

  1. Dobry wieczór. Wejście na bloga jest moim pierwszym, ale z pewnością nie ostatnim! Tekst rozbawił mnie niczym książka Chmielewskiej, czyli cudowne poczucie humoru! Proszę pisać i nie przestawać!!!! Przeczytałam marcowe teksty, stąd moja prośba.Pozdrawiam! Anka.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oo i takie komentarze lubię czytać!;)
      Super, w takim razie trzymam za słowo i idę pochwalić się Andrzejowi, że mam kolejnego czytelnika;)
      Pozdrawiam!

      Usuń