Za około pół godziny lądujemy, więc można już zobaczyć przez okna światła miast. Obserwuję je, rozluźniona na tyle, na ile można być rozluźnionym w samolocie. I nagle czuję, jak samolot opada. Raz, drugi, trzeci. W ciągu sekundy zrobiło mi się gorąco, łzy napłynęły mi do oczu, chwytam Andrzej za rękę i mówię częściowo do niego, częściowo do fotela przede mną “spadamy”...
… Podnoszę głowę i widzę jak światła w korytarzu zaczynają gasnąć. Przez głośnik słychać Pana Pilota, który mówi coś o spokoju i pasach. Nie rozumiem go do końca, bo na pokładzie wybucha panika. Słychać najpierw kobiecy krzyk, potem płacz niektórych dzieci. Samolot nagle i szybko traci wysokość, Andrzej mówi, że mam oddychać przez wiszącą przede mną maskę. Czyli to tak. Czyli już się nie podniesie? Samolot w sensie. Wyskoczyć też nie wyskoczysz. A czy jakby każdy był wyposażony w spadochron, to szanse na przeżycie byłyby większe? Czy można zrobić tak duży spadochron, który uniósłby samolot wypełniony ludźmi? Jak długo będzie tak jeszcze spadać? Czy te maski naprawdę znieczulają człowieka w obliczu rychłej śmierci?
W rzeczywistości było tak, że po chwyceniu Andrzeja za rękę została mi przedstawiona teoria prądów powietrznych, turbulencji, silnych wiatrów itp. I że nic się nie dzieje. Rozejrzałam się dookoła i jakby faktycznie, tylko ja miałam łzy w oczach, reszta wydaje się być zażenowana ponownymi prośbami pilota o zapięcie pasów.
Tak czy inaczej wizje takie jak powyższe towarzyszą mi cały czas, już kilka dni przed planowanym lotem. Pierwszy raz przeżyłam taki strach w samolocie, tym samym utrwalając moje lęki przed lataniem.
W końcu lądujemy a moją wyczekiwaną ulgę zakłóca fakt, że nic nie słyszę. Jakbym nurkowała. Andrzej coś do mnie mówi, a ja myślę o tym, że brakuje jeszcze unoszących się od jego ust bąbelków. Nienawidzę latać.
- ...hajs na taxę ! - Andrzej wykrzykuje mi w twarz w celach informacyjnych, jednak jego podniesiony głos mógłby podpowiedzieć innym Polakom na lotnisku, że właśnie są świadkami napaści i wymuszenia pieniędzy.
Nagle przypominam sobie, że przecież moja wypłata powinna być już na koncie i wypadałoby pójść do bankomatu, by rytualnie uczcić to wybraniem małej sumy pieniędzy. Wieczór staje się trochę milszy i myślę sobie, że przecież mogło być gorzej. A tak to w sumie nie ma na co narzekać. Ewidentnie żyję, uszy pewnie do jutra się odetkają, mam narazie za co żyć, a być może jutro uda mi się poinformować szefa, że już rezygnuję z tej patologii, w sensie pracy.
Jednak bankomat mówi mi, że nie wie o co chodzi, ale nie ma żadnych pieniędzy, które mógłby mi ewentualnie wypłacić.
Cudem uniknęłam śmierci, nic nie słyszę od godziny a na koncie mam 4 euro. Na dodatek, fakt ten może oznaczać, że mogę już mojej wypłaty nie dostać, o czym dowiem się jutro w pracy. Z której pewnie nie będę mogła jeszcze przez pewien czas zrezygnować, o czym od dłuższego czasu marzyłam.
W sumie to wszystko przez Andrzeja. Pewnego dnia, niedługo po naszym przylocie na Maltę, wrócił z Crafts Village podjarany tamtejszym życiem. Crafts Village, czyli Wioska Rzemieślnicza, gdzie znajduje się wszystko, co z rzemiosłem się kojarzy. Tak dokładniej, są tam różne pracownie, gdzie można z bliska zobaczyć, jak zamienić zwykły kawałek drewna, metalu, szkła, gliny i takie tam w coś całkiem fajnego. Andrzej rzadko używa zdań złożonych, a po wizycie w tym miejscu nie mógł przestać opowiadać. Przez co podsunął mi plan na życie.
Jeszcze nikt z rodziny o nim nie wie. Dowiedzą się pewnie po wielu latach istnienia założonej przeze mnie firmy, która nie bankrutuje, a może nawet przyniesie zyski. Wcześniej nie ma sensu im mówić, bo wiem co powiedzą.
Przecież kto poważny rzuca dobrze płatną robotę żeby lepić garnki?
Leniwe do gar(nk) ów! Całuję, Kudłaty.
OdpowiedzUsuńKudlaty! Nawet nie wiesz jak się cieszę, że mój marny blog doczekał się Twojego komentarza :))
Usuń