poniedziałek, 2 stycznia 2017

Mejdej!

Za około pół godziny lądujemy, więc można już zobaczyć przez okna światła miast. Obserwuję je, rozluźniona na tyle, na ile można być rozluźnionym w samolocie. I nagle czuję, jak samolot opada. Raz, drugi, trzeci. W ciągu sekundy zrobiło mi się gorąco, łzy napłynęły mi do oczu, chwytam Andrzej za rękę i mówię częściowo do niego, częściowo do fotela przede mną “spadamy”...
… Podnoszę głowę i widzę jak światła w korytarzu zaczynają gasnąć. Przez głośnik słychać Pana Pilota, który mówi coś o spokoju i pasach. Nie rozumiem go do końca, bo na pokładzie wybucha panika. Słychać najpierw kobiecy krzyk, potem płacz niektórych dzieci. Samolot nagle i szybko traci wysokość, Andrzej mówi, że mam oddychać przez wiszącą przede mną maskę. Czyli to tak. Czyli już się nie podniesie? Samolot w sensie. Wyskoczyć też nie wyskoczysz. A czy jakby każdy był wyposażony w spadochron, to szanse na przeżycie byłyby większe? Czy można zrobić tak duży spadochron, który uniósłby samolot wypełniony ludźmi? Jak długo będzie tak jeszcze spadać? Czy te maski naprawdę znieczulają człowieka w obliczu rychłej śmierci?

W rzeczywistości było tak, że po chwyceniu Andrzeja za rękę została mi przedstawiona teoria prądów powietrznych, turbulencji, silnych wiatrów itp. I że nic się nie dzieje. Rozejrzałam się dookoła i jakby faktycznie, tylko ja miałam łzy w oczach, reszta wydaje się być zażenowana ponownymi prośbami pilota o zapięcie pasów.

Tak czy inaczej wizje takie jak powyższe towarzyszą mi cały czas, już kilka dni przed planowanym lotem. Pierwszy raz przeżyłam taki strach w samolocie, tym samym utrwalając moje lęki przed lataniem.

W końcu lądujemy a moją wyczekiwaną ulgę zakłóca fakt, że nic nie słyszę. Jakbym nurkowała. Andrzej coś do mnie mówi, a ja myślę o tym, że brakuje jeszcze unoszących się od jego ust bąbelków. Nienawidzę latać.
  • ...hajs na taxę ! - Andrzej wykrzykuje mi w twarz w celach informacyjnych, jednak jego podniesiony głos mógłby podpowiedzieć innym Polakom na lotnisku, że właśnie są świadkami napaści i wymuszenia pieniędzy.

Nagle przypominam sobie, że przecież moja wypłata powinna być już na koncie i wypadałoby pójść do bankomatu, by rytualnie uczcić to wybraniem małej sumy pieniędzy. Wieczór staje się trochę milszy i myślę sobie, że przecież mogło być gorzej. A tak to w sumie nie ma na co narzekać. Ewidentnie żyję, uszy pewnie do jutra się odetkają, mam narazie za co żyć, a być może jutro uda mi się poinformować szefa, że już rezygnuję z tej patologii, w sensie pracy.

Jednak bankomat mówi mi, że nie wie o co chodzi, ale nie ma żadnych pieniędzy, które mógłby mi ewentualnie wypłacić.

Cudem uniknęłam śmierci, nic nie słyszę od godziny a na koncie mam 4 euro. Na dodatek, fakt ten może oznaczać, że mogę już mojej wypłaty nie dostać, o czym dowiem się jutro w pracy. Z której pewnie nie będę mogła jeszcze przez pewien czas zrezygnować, o czym od dłuższego czasu marzyłam.
W sumie to wszystko przez Andrzeja. Pewnego dnia, niedługo po naszym przylocie na Maltę, wrócił z Crafts Village podjarany tamtejszym życiem. Crafts Village, czyli Wioska Rzemieślnicza, gdzie znajduje się wszystko, co z rzemiosłem się kojarzy. Tak dokładniej, są tam różne pracownie, gdzie można z bliska zobaczyć, jak zamienić zwykły kawałek drewna, metalu, szkła, gliny i takie tam w coś całkiem fajnego. Andrzej rzadko używa zdań złożonych, a po wizycie w tym miejscu nie mógł przestać opowiadać. Przez co podsunął mi plan na życie.

Jeszcze nikt z rodziny o nim nie wie. Dowiedzą się pewnie po wielu latach istnienia założonej przeze mnie firmy, która nie bankrutuje, a może nawet przyniesie zyski. Wcześniej nie ma sensu im mówić, bo wiem co powiedzą.

Przecież kto poważny rzuca dobrze płatną robotę żeby lepić garnki?


 


2 komentarze:

  1. Leniwe do gar(nk) ów! Całuję, Kudłaty.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kudlaty! Nawet nie wiesz jak się cieszę, że mój marny blog doczekał się Twojego komentarza :))

      Usuń