środa, 14 grudnia 2016

Nadal nie lubię świąt

“Lubię święta” - pomyślałam. Szaleństwo trochę, bo ja przecież za świętami to raczej nie-e. Nawet nie wiem czemu. Już pomijam to, że od małego widziałam, jak mama 2 tygodnie przed godziną 0 przeistacza się w komandosa, czy innego zadaniowca, i walczy z czasem na zmianę gotując i sprzątając, by móc potem 2 dni poleżeć. I po świętach.

We Wrocławiu było jeszcze gorzej.
Wstaję rano. Co brzmi jakoś bezboleśnie, a rzeczywistość jest przecież inna. Nastawiam budzik zawsze za wcześnie, żeby potem móc min 5 razy przełączyć na drzemkę. Myślę, że jestem sprytna, ale nie - rano mam pełną świadomość tego, na którą nastawiłam budzik, więc wydaje mi się, że jeszcze mam sporo czasu. Więc drzemka numer 6. Potem biegam po chacie i ubieram 4 warstwy ubrań, bo zimno to najgorsze, czego doświadczam zimą. Więc chcę zapobiegać. Maratonu ciąg dalszy, bo przecież jak tramwaj mi ucieknie, to będę stać na przystanku i marznąć. Nie, nie w bielutkim i puszystym śniegu, jak to w filmach bywa, tylko w chlapie, błocie po kostki, przymykając oczy tak bardzo, że prawie zanikają, bo kto lubi jak mu zimny śnieg pada w oko.
“I z czego się tak cieszysz? Czego się szczerzysz??” - mówię w duchu do jednego z pasażerów w wieku nastoletnim, który jest stanowczo za głośno, czym ewidentnie próbuje zwrócić na siebie uwagę. Nie lubię ludzi. Najbardziej tych, którzy bardzo chcą zwrócić na siebie uwagę. Wysiadam z tramwaju i wbiegam do centrum handlowego, gdzie pracuję, a więc spędzę kolejne 10 godzin w kolędach i innych świątecznych pop-piosenkach z dzwoneczkami w tle. Sprzedaję ludziom mrożone jogurty, a więc niemal zerowy popyt w okresie świątecznym. Więc stoję i obserwuję ludzi zombie. Na chwilę spotkałam się wzrokiem z kimś, kogo mina wyglądała, jakby był jednym z moich. Jakby pod nosem przeklinał, że święta. Chociaż może efekt ten mógł spotęgować fakt, że ten biedny człowiek stał w holu przebrany za bałwana. Magia świąt sprawiła, że w końcu poczułam dziś coś innego niż poirytowanie - tzw. współczucie.
Wychodzę wieczorem, choć jakby było lato, to tą samą godzinę nazwałabym popołudniem. Jest ciemno i nadal zimno. Przeciskam się przez ludzi, którzy akurat teraz bardzo chcą iść pod (mój) prąd. Gdzie oni non stop łażą? Ileż można chodzić i kupować.
Docieram do domu z papką zamiast mózgu. Jem coś prowizorycznego, ogarniam się i zabieram się za robienie listy z prezentami. Oczywiście każdy chętnie mi pomaga i podpowiada co by chciał lub nie chciał dostać, mówiąc coś w stylu "a mi to nic nie kupuj", czym rzuca mnie na pożarcie przez czarną dziurę bezcelowego chodzenie i szukania czegokolwiek.
Dożywam tak do urlopu, po czym pakuję się i jadę do domu, by pomóc Komandosowi w corocznych zmaganiach.

“Lubię święta” - pomyślałam, leżąc od kilku dni chora w łóżku. Jest grudzień, a na Malcie 19 stopni w ciągu dnia. Na ulicach wiszą ozdoby, w biurze ubraliśmy sztuczną choinkę, nawet z Andrzejem kupiliśmy lampki do mieszkania, żeby nie było. Wiszą biednie na ścianie i przypominają mi, że niedługo lecimy do domu. Jeszcze parę minut chłonę tą radość, że zobaczę wszystkich, że upiekę ciasto, że zrobię dewolaje. Może dorastam? Dojrzewam psychicznie. Staję się 100% kobietą.
Zdaję sobie sprawę z tego, co właśnie zachodzi w mojej głowie, więc sprawdzam czoło w poszukiwaniu gorączki. Przypominam sobie, że czas na leki. I że trzeba w końcu coś zjeść.
Wróciłam myślami do domu, jeszcze na chwilę. Myślałam o karpiu, o barszczu z uszkami. O rybie po grecku. O pierogach i pieczeni z chrupiącą skórką…

Yyyy zaraz!


A nie. Nadal nie lubię świąt. Jednak chodziło tylko o jedzenie.






Święta na Malcie

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz