czwartek, 13 kwietnia 2017

O tym, jak nie kupować przez internet

Przez gęste, leniwe powietrze czwartkowego popołudnia przedarł się mój soczysty okrzyk („KURRRRWA!”), nie jeden raz, ani nawet nie dwa, nadając jednemu z maltańskich osiedli trochę wschodnio-europejski klimat. Przyznam, że to było moje pierwsze tak mocne poirytowanie Maltą. Padały różne określenia tego kraju, począwszy od ukształtowania terenu ( „ja pierdole, co za jebana dziura”), pokusiłam się również o skomentowanie roli Malty w Unii Europejskiej, jednocześnie opisując ludzi, którzy tu mieszkają („to jest kurwa unia?? Dziura w skale z zacofanymi żydami”), jednak poczułam, że opinia na temat mieszkańców musi zostać rozwinięta przez powołanie się na sytuację ekonomiczną jednostki („centa przy dupie nie uchowasz, bo spocone hieny tylko kurwa czekają, aż coś ci upadnie”), kończąc na informacji o pogodzie („mózgi im słońce wypaliło czy jaki chuj”).
Wszystko zaczęło się od tego, że, jak pewnie większość już wie, kobiety są wymagające. 
I ja to też, niestety, wiem. Szczególnie te szykujące się na swoje wesele. W sumie nie ma co się dziwić, babka wydaje fortunę na biały materiał, którego już nigdy w życiu nie założy, kwiaty w odcieniu swoich oczu, fryzurę i makijaż, które mają podkreślić, jak bardzo się kochają, więc to oczywiste, że ostatnie czego oczekuje, to szminka zlizana już przy ołtarzu.

Dlatego postanowiłam – kupię chociaż jedną pomadkę, perełkę weselną, taką, co to golonkę będą jeść, a i tak nic im nie spłynie.


Pierwsza kurwa padła, gdy w kolejnym sklepie internetowym w polu Płatności chcieli numer karty, co w moim przypadku nie zadziała. O czym dowiedziałam się na święta, chcąc kupić prezenty - Amazon poinformował mnie, że robię go w chuja, bo takiego numeru karty nie ma. W sumie miał prawo - okazało się, że karta do konta, którą dał mi BOV ma o jedną cyferkę mniej, niż normalne karty zazwyczaj miewają.

Druga kurwa padła, gdy okazało się, że pomysł, ze znalezieniem kogoś, kto ma standardową ilość cyfr na karcie i wysłanie mu przelewu w zamian, kosztował mnie dodatkowe 13 euro. Dobra, domyślałam się, że bank coś mi pobierze, bo wysyłam kasę na konto UK. Niech będzie, spoko, 3 euro zniesę. Ale 13? Dołożyłabym 6 euro i mam dwie perełki w kolekcji pomadek, w których można pływać w basenie, jedząc golonkę i nadal wyglądać jak gwiazda.

Pomyślałam, zadzwonię do nich, cofnę to i wymyślę coś innego.
Dzwonię.
Po wybraniu tematu rozmowy i wysłuchaniu wszystkich komunikatów w dwóch językach, rozległa się popowa muzyczka, nastrajając mnie na pozytywne rozwiązanie problemu. Po 5 minutach czułam, że pop przestaje działać jak należy i moje wkurwienie zaczyna rosnąć. Kilka minut później byłam już nastawiona w 100% bojowo, bo słucham jakiegoś gówna od 10 minut tylko dlatego, że zabrali mi 13 euro za dużo, a poza tym przyznam, że z wizją miliona centów za minutę rozmowy, trochę mi się spieszy, by odłożyć słuchawkę.

W końcu znudzona, najprawdopodobniej w trakcie obiadu jak wskazywało mlaskanie, maltanka odbiera telefon i pyta, czego chcę. Więc mówię.


I wtedy mnie rozłączyło. „Kurrrwaaa!”

Wydaję 15 euro (dołożyłabym 4 i miałabym już 3 perełki w zestawie pomadek ślubnych, w których to panna młoda może pić alkohol z butelki i potem wymiotować za rogiem, a i tak usta pozostaną niesamowite) i doładowuję Vodafone.
W świetle wydanych przed chwilą 15stu euro walka o zachowanie tych 13stu powoli staje się bezsensowna, a jednocześnie nabiera znaczenia.

Dzwonię.
Po wybraniu tematu rozmowy i wysłuchaniu wszystkich komunikatów w dwóch językach, rozległa się ta sama popowa muzyczka, co ostatnio, podnosząc mi ciśnienie na samą myśl o tym, ile jeszcze zajmie jej zjedzenie tego obiadu i podniesienie słuchawki.
Po kilku długich minutach wartych milion centów dano mi szansę przedstawić mój problem ponownie. Pani oczywiście musiała mnie zweryfikować, następnie przekazać sprawę gdzieś indziej, by potem móc ją przejąć ponownie, a na koniec jeszcze coś sprawdzić w systemie. Haa, jaki koniec! Pani musiała jeszcze wyrecytować pod nosem dane adresata – swoją drogą czekałam, aż dojdzie do pola „tytuł przelewu”, które byłoby jedynym zabawnym elementem w tej historii. Niestety odpuściła, a ja nie usłyszałam, jak mówi „hajs cipko”.

Mijają wieki warte miliony euro, za które mogłabym kupić nie tylko supertrwałe pomadki, ale również ich producenta, po czym Pani informuje mnie, że koszt usunięcia przelewu wynosi 20 euro.

Leci kolejna kurwa, ale tylko wewnątrz mnie, bom kulturalna, gdy ktoś słucha.

W takich trudnych momentach w życiu, człowiek zazwyczaj zadaje pytania, zazwyczaj bez odpowiedzi. Do czego dąży? Po co żyje? Czemu nie powiedziałaś mi o tym 25 minut temu, zła kobieto?

Odłożyłam słuchawkę z głową pełną wiedzy na temat opłat i prowizji.
Wracam ze sklepu z golonką i wkładam ją do marynaty, żeby była gotowa na pierwszy test najdroższej pomadki w historii makijażu.



życie na Malcie

2 komentarze:

  1. hahaha no i to jest dobra historia xD tylko trochę za dużo klniesz :P

    OdpowiedzUsuń